Archiwalna Strona Powiat Myśliborski
Z uwagi na kwarantannę pracowników Wydziału Komunikacji w Myśliborzu, wszelkie podania/wnioski należy wrzucać do przygotowanej urny, która znajduje się przy wejściu do budynku Starostwa Powiatowego przy ul. Północnej...

kontakt

Miasto i Gmina Barlinek

barlinek ul. Niepodległości 20
74-320 Barlinek
tel. 95 746 55 40

umig@barlinek.pl

Gmina Boleszkowice

boleszkowice ul. Świerczewskiego 24
74-407 Boleszkowice
tel. 95 760 61 24

boleszkowice@boleszkowice.pl

Miasto i Gmina Myślibórz

mysliborz Rynek im. Jana Pawła II 1
74-300 Myślibórz
tel. 95 747 20 61

mysliborz@mysliborz.pl

Miasto i Gmina Dębno

debno ul. J.Piłsudskiego 5
74-400 Dębno
tel. 95 760 30 02

umig@debno.pl

Gmina Nowogródek Pomorski

nowogrdek pomorski ul. A. Mickiewicza 15
74-304 Nowogródek Pomorski
tel. 95 747 17 60

sekretariat.gm @nowogrodekpomorski.pl

AKTUALNOŚCI

2011-02-25 11:59:22

Druga część relacji z Mandżurii

 

2.01.2011r. -  10.02.2011r.

Wcześniejsze spotkanie z chińskim fotografem, znającym doskonale te tereny i zamieszkujących tu ludzi, zaowocowało masą świeżych informacji. Powiedział mi m.in., że powinienem ominąć okolice Mangui, w których nie ma nic ciekawego. Co robię? Oczywiście jadę dokładnie tam. To nie tylko przekora, ale też doświadczenie - tam gdzie wg tubylców nic się nie dzieje, tam często dzieje się najwięcej...:) Teren okazał się typowo przemysłowy, każde miasteczko gęsto zasiane lasem kominów, dziesiątki hałaśliwych fabryk. W tej zadymionej krainie natknąłem się na ślady życia Mandżurów(!), ale Ewenków, których odnalezienie jest moim głównym celem, nadal nie spotkałem. Ich poszukiwania trwają już od wielu dni, powoli tracę siły i nadzieję, morale spadło do zera. Czasem ktoś rzuci słowo na ich temat, wskaże kierunek, ale jak się później okazuje - zawsze mylnie. Kręcę się w kółko, aż w końcu docieram do Genhe. A tam...

 PASTERZ

Olbrzymi wysiłek włożony w drogę, zmagania z temperaturą, zimnym wiatrem i ciężarem bagażu, w końcu się opłaciły! Mimo spękanej, poranionej od mrozu skóry i gigantycznej zmarszczce, która wyszła mi dziś pod okiem (podejrzewam, że w wyniku uszkodzenia jakiegoś nerwu) jestem przeszczęśliwy!:) W końcu, po wielu tygodniach poszukiwań odnalazłem prawdziwego Ewenka!!! Nadal nie mogę w to uwierzyć. Stara się żyć jak jego przodkowie, pasie renifery, poluje (choć jest to już zakazane przez władzę), przez okrągły rok mieszka w leśnej jurcie, niezależnie od temperatur. Tradycyjnych ubrań niestety już nie nosi, ale nie szukam tu skansenu, a jedynie naturalności. Na początek - musowo herbatka:) Po 1,5 godzinnym podgrzewaniu na palenisku lodu z pobliskiej rzeki, doczekaliśmy się wrzątku. W międzyczasie dowiaduję się, że jemu podobnych już nie znajdę, pojawiają się czasem latem, ale uciekają wraz z nadejściem pierwszych mrozów. Dotarło do mnie, że doświadczam czegoś absolutnie unikatowego! Kultura chińskich Ewenków, ich niezwykła tradycja właśnie umiera...

I niestety nie dzieje się to naturalnie, bo swój niemały wpływ wywarła Rewolucja Kulturalna i przewodniczący Mao. Władze dążyły do kulturowego ujednolicenia, niszcząc tym samym dorobek kilkudziesięciu pokoleń mniejszości narodowych. Ich działania zbierają teraz swoje żniwa...

Dopiero po herbatce gospodarz przedstawia się jako Yyi Inn (fonetycznie), pasterz reniferów, samowystarczalny, samotnie wiodący swój niezwykły żywot. Przed jego jurtą dostrzegam poroża, porozwieszane skóry i ślady reniferów odciśnięte w świeżym śniegu. Chciałbym zobaczyć jego stado, ale żeby to zrobić, jak mówi Yyi Inn, najpierw musimy je odnaleźć. Powinno być gdzieś w okolicy, pasie się zupełnie samo, nawet przez 6-7 dni. Musimy wyjść z małego lasu, gdzie stało jego ‘domostwo’, na otwartą przestrzeń. Przekraczamy granice lasku i nagle... przechodzi mnie dziwny dreszcz, serce przyspiesza... Zamieram, przez chwilę nie mam nawet odwagi nabrać tchu. Gdzie ja jestem!?!? Stoimy właśnie w innym świecie! Wiem co to tajga, ale to co widzę jest niemożliwe. Olbrzymia biała połać, mieniąca się cekinami szronu i majaczące w oddali, powykręcane brzozy, które swoje kształty zawdzięczają wiatrom i ponad 40-stopniowym mrozom. Zakochałem się w tym obrazie bez pamięci... Pasterz przygląda mi się ze zdziwieniem, co chwilę troskliwie zerka, czy jeszcze za nim idę. Opóźniam marsz przystając co kawałek - fotografuję lub po prostu napawam się tym niecodziennym, iskrzącym widokiem. Po kilku godzinach poszukiwań, Yyi Inn zaczyna się dziwnie zachowywać. Zatrzymuje się, unosi głowę ku niebu (jakby wietrzył trop), spogląda w czapy śniegu szukając śladów swoich zwierząt, to znów rozgląda się bacznie dokoła, nasłuchuje i... rusza dalej. Mija kolejna godzina, a stada nadal nie widać. Jestem cierpliwy, cieszę się z doświadczania czegoś tak prawdziwego. Wewnętrznie krzyczę, że mi się udało! :) I w tym właśnie momencie pasterz przerywa ciszę swoimi głośnymi nawoływaniami : „hoj hoj hoj hoj hoj hoj...”. Nie jestem pewien co się dzieje, czy złapał trop, czy po prostu sobie śpiewa. :) Mija kilka sekund i naraz rozbrzmiewa cała gama brzdąknięć miedzianych dzwoneczków. Daleko, wśród brzozowych, rozświetlonych mroźnym słońcem gałązek, wyłaniają się sylwetki pędzących reniferów. To one! Ciary przechodzą mi po plecach. Pasterz i jego zwierzęta zaczynają zbliżać się ku sobie. Podchodzą kolejno do swojego pana, on tuli je na przywitanie i mógłbym przysiąc, one w jakiś sposób jego... Cudo...:)

 Spędziłem tu jeszcze 3 dni, pomagając pasterzowi przy codziennych pracach i słuchając jego opowieści. Trochę ciężko rozstać się z tym miejscem i z Yyi Innem, którego po tak krótkiej chwili zdążyłem obdarzyć wielką sympatią. Na pożegnanie pasterz oddaje jeden drobny podmuch w instrument bardzo dla Ewenków istotny, używany tylko w wyjątkowych sytuacjach. Wykonany z kory, z wyrzeźbionym na końcu nosem renifera, ma symboliczną i ponoć magiczną moc. Dostał go w prezencie od swojego dziada. Niestety, prócz instrumentu nie przekazał mu opowieści o naszych rodakach budujących tu kolej transsyberyjską 100 lat temu, na co bardzo liczyłem.

Kolejny przystanek to Alihe, dawny ośrodek Oroczenów, w którym dziś nie znajdę już „prawdziwych” ludzi tej mniejszości (mieszkają daleko stąd, ok. 500km na północny wschód), ale na pewno uda mi się zaczerpnąć nowych o nich informacji. Głównym jednak powodem, dla którego się tam wybieram, jest pewna niezwykła postać...

 

OSTATNIA SZAMANKA

Już od rana niecierpliwie wyczekuję spotkania. Spadnie dziś na mnie wielki zaszczyt i mam nadzieję, że dobrze wykorzystam tych parę chwil, które spędzę z ostatnią oroczeńską szamanką. Guan Kouni (fonetycznie, w języku oroczenów - Kon Koni). Wiele lat temu została przesiedlona przez chińskie władze. „Zamknięto” ją wówczas w bloku, wielkiej betonowej klatce, zabroniono odprawiania rytualnych tańców, śpiewów i wszystkiego, co się z szamanizmem wiąże. Na jej twarzy, w jej oczach widać głęboko wyryte znamiona przeszłości. Od lat dostosowuje się do przepisów i nałożonych na nią zakazów, ale wiem, widzę, że nigdy się z tym nie pogodziła.

Siedzimy w ciszy, obok stoi telewizor, radio, jest nawet satelita. Staruszka patrzy gdzieś w przestrzeń, nie skupiając wzroku na żadnym realnym punkcie, jakby czegoś wypatrywała. Jest nieobecna, żyje nadal w „swoim” świecie. Naszemu spotkaniu towarzyszą na razie jedynie rzucone ukradkiem krótkie, serdeczne spojrzenia oraz drobne słowa, których zdołałem nauczyć się w języku oroczeńskim. Mimo tych wszystkich sprzętów, które nas otaczają, mimo braku wspólnego języka, realnej rozmowy, chwila jest na prawdę podniosła, wyczuwa się ten rodzaj napięcia, w jakiś sposób metafizyczny. Aż nagle Guan Kouni zaczyna mówić ...

G.K. (jej słowa tłumaczy mi kobieta, która z nią mieszka):

- „Wiele lat byłam szykowana do bycia szamanem, jednak sześć miesięcy po tym, jak przejęłam rządy od poprzedniczki władze kategorycznie zakazały tańców z duchami. Przez kolejne lata staraliśmy stosować się do tych przepisów, chociaż nie zawsze (uśmiech). Ale przyszedł moment, w którym duchy rozzłościły się, uznały, że je zdradziłam i zesłały na mnie straszną chorobę. Długo dochodziłam do siebie i już nigdy więcej nie odważyłam się z nimi tańczyć.

I tak nastał koniec - dodała.”

 

To nie były żarty, bajki, ani opowiastki - mówiła zupełnie poważnie, i o duchach, i o końcu. Na jej twarzy widać było skruchę. Oczy patrzyły gdzieś w głęboką dal, nie bacząc na betonową ścianę. Zapadła długa cisza. Kobieta, która mieszkała z szamanką zaproponowała nam herbatę, podejrzewam - dla rozluźnienia atmosfery. Wymieniliśmy wtedy jeszcze klika ciepłych spojrzeń, ale Guan Kouni była już daleko stąd..., czułem jej nieobecność. Zdałem sobie sprawę, że to spotkanie jest dla niej bardzo męczące, nie tyle fizycznie, co psychicznie. Zmuszam ją do powrócenia na chwilę do rzeczywistości. Na koniec - głębokim, szumiącym głosem zaśpiewała tajemniczą oroczeńską pieśń. O czym? Nie mam pojęcia, ale była ogromnie prawdziwa. Widziałem w grymasie Guan Kouni, że wędruje gdzieś daleko po brzozowych przestrzeniach...

Po kilku innych spotkaniach i szeregu zdobytych informacji decyduję się ruszyć 400km na północ od Alihe, by później odbić ok.100km na wschód. Gdzieś tam, w okolicach Amuru, prawdopodobnie spotkam Oroczenów. Ich osady powinny być porozrzucane nad brzegami rzeki oraz w pobliskich, górskich lasach.

 

 WEN I WIEKOWE NASTOLATKI

Pierwsza moja stacja w tym regionie to Shibazhan - miasteczko, w którym zgromadzono przesiedlonych Oroczenów. Docieram tu wieczorem i od razu szukam jakiejś noclegowni. Znajduję hostel prowadzony przez chińskiego policjanta o imieniu Wen. Próbuję się czegoś od niego dowiedzieć, mówię, że szukam rodowitych Oroczenów, ale właściciel  - ni w ząb po angielsku. Widzę jak bardzo się stara, chce mi pomóc. Właściwie to dość dziwne, bo władzom nie bardzo pasuje, że poruszam się tuż przy samej granicy... Myślę, że jego podejście może mieć spory związek z moim pochodzeniem - ciągle powtarza jak bardzo ceni Polskę i nazywa mnie swoim „phanio” (po chińsku - przyjaciel). W końcu dochodzimy do porozumienia, Wen „załapuje” o co mi chodzi, wybiega z hostelu i wraca po godzinie ciągnąc za sobą pewną straszą panią. Jest nią Oroczenka, znająca tu wszystkich. Jest zaskoczona. Zastanawia ją, po co ktoś zadaje sobie tyle trudu, by gdzieś na końcu świata odnaleźć jej lud i zgłębić jego tajemnice. Chyba to docenia, bo patrzy na mnie tak życzliwie... Po krótkim spotkaniu czuję, że będzie dobrze:) Umówiliśmy się na poranek następnego dnia.    

Nie mogę spać czekając już na wschód i nadchodzące z nim wydarzenia. Wraz z nastaniem świtu jestem już gotowy i czekam niecierpliwie na znak. W końcu rozlega się pukanie i Wen wchodzi by oznajmić, że to już czas... :) Prowadzi mnie wprost do oroczeńskiej osady... Na miejscu wita mnie już poznana wczoraj staruszka, ciągnąc od razu do swojej chaty - muszę przecież poznać całą jej rodzinę: męża, syna, synową i wnuczka. Później, koniecznie odwiedziny koleżanek:) W drodze do kolejnego domostwa wyłania się na horyzoncie malutka postać. „Moja” przewodniczka zauważa ją i wydaje radosny, nawołujący okrzyk. Obie zbliżają się do siebie w pełnym wigoru, tanecznym kroku!:) Witają się i już we dwie idą dalej śpiewając, śmiejąc się i potańcując. Co za widok - grubo ponad siedemdziesięcioletnie staruszki chichoczące jak nastolatki:) Wchodzimy do kolejnej chaty, a tam czeka już na nas ekipa czterech następnych, roześmianych starowinek. Zasiadamy wszyscy razem i nastają 3 min. niezrozumianej powagi. Nagle w progu staje kobieta o indiańskich rysach i niezwykle wymownej twarzy, odziana w długi, skórzany płaszcz przepasany kolorową wstążką. Swym przenikliwym głosem zaczyna dyskusję. Robi się na chwilę głośno, kobiety tłumaczą jej czego tu szukam. To jest odpowiedni moment na mój wcześniej uknuty plan! Wyciągam aparat i pokazuję fotografie Guan Kouni. Zapada długa cisza. Przez twarze kobiet przebiega grymas zaskoczenia, a sekundę później coś na kształt szacunku lub podziwu. Ich spojrzenie jest dla mnie odpowiedzią. Szepczą coś między sobą, po czym zaczynają się krzątać rzucając ukradkiem serdeczne uśmiechy. Po chwili pochłania je już do reszty pichcenie uroczystej kolacji. Prawdziwa oroczeńska uczta, czyli gotowane kawałki rąbanki, prawdopodobnie z mundżaka, czyli zwierzęcia mającego dla nich wielkie, symboliczne znaczenie, przypominającego bardzo naszą sarnę.           

Tradycja polowań jest tu bardzo żywa, ale wszystko odbywa się w wielkiej tajemnicy, od kiedy władze ściśle zakazały łowów. Co to znaczy dla oroczeńskich mężczyzn, których polowania są od wieków głównym zadaniem, mogę się tylko domyślać... Kobietom dziś jest łatwiej, ich rola niewiele się zmieniła. Nadal zajmują się domem, z resztek zwierząt wytwarzają produkty codziennego użytku i ozdoby, a z kory brzozy tworzą istne cuda... Obdarowały mnie kilkoma podobnymi drobiazgami, za co byłem w stanie odpłacić jedynie uściskiem i nowo poznanym wyrażeniem „koto koto”, co w potocznym języku, a nawet slangu oznacza „wielkie dzięki”:)   

Jeszcze kilka razy napotkałem oroczeńskie osady, ale każda kolejna już nieco mniejsza lub bardziej ucywilizowana. Guan Kouni miała rację mówiąc, że nastał koniec. Kobiety wywodzące się z tych mniejszości, mające dziś ok. 50 lat nie podtrzymują tradycji, inaczej się ubierają, a większość z nich nawet nie rozumie języka ojców! Ostatnie żywe dowody tych kultur to dosłownie garstka, niestety wiekowych już osób. Tak czy inaczej ich kultura oraz duma pozostawiły we mnie ogromny ślad.

Podsumowując dziś całość, dochodzę do wniosku, że mimo ogromnych komplikacji większa część planu została wykonana. Fakt, nie udało mi się odnaleźć śladów Polaków, ani jakichkolwiek o nich opowieści, a jedynie dobre skojarzenia jakie być może po sobie pozostawili w świadomości tubylców. Ale materiał fotograficzno - filmowy mam nadzieję okaże się cennym skarbem nie tylko dla Fundacji, ale również dla historii o mniejszościach świata. Udało mi się też zdobyć kilka unikalnych przedmiotów z życia codziennego tych kultur - torby z rybiej skóry, biżuterię z paciorkami z rybiego kręgosłupa, naczynia z kory brzozy, prawdziwą oroczeńską drumlę i kilka innych skarbów.

Większość czasu tak na prawdę pochłonęła droga, przemieszczanie się na tych olbrzymich przestrzeniach, poszukiwania, błądzenie. A to, co udało mi się tu opisać to tylko skrawek moich przeżyć z tej podróży. Mam jednak nadzieję, że fotografie i filmy dopowiedzą resztę...:) Wierniej i trafniej niż moje nieudolnie sklejone w opowieści słowa przeniosą Was w tamten prawdziwy, umierający świat.

Dziękuję wszystkim, których spotkałem po drodze, ludziom dobrej woli, bez których wyprawa nie miałaby miejsca i tym, którzy choćby w myślach wspierali całość przedsięwzięcia.

Chcę też podziękować współpracownikom Fundacji - Oli Franków oraz Anecie Dec, byłoby ciężko bez ich logistycznego czuwania.   

Już teraz zapraszam wszystkich na wystawę!

Pozdrawiam i do zobaczenia w kraju!

 

<<GALERIA>>

 

Paweł Chara 

 

Tekst:

Paweł Chara

Współpraca:

Aleksandra Franków, Aneta Dec



+ dodaj swoją opinie
Autor:
E-mail:
Treść:

Komentarze są własnością ich twórców.
Redakcja nie ponosi odpowiedzialności za ich treść.



Komentarz pojawi się w chwili akceptacji wpisu przez administratorów!

 

eURZĄD

75 lat Pomorza Zachodniego

bip

eboi

elektroniczny samorząd

Internetowy System Umawiania Wizyt w Wydziale Komunikacji

Nieodpłatna pomoc prawna, porady obywatelskie i mediacja

RSO

dzienniki ustaw

monitor polski

dla nieslyszacych

Nieruchomosci

Kalendarz imprez

  Grudzień 2020  
Pn Wt Śr Cz Pt So Ni
  1 2 3 4 5 6
7 8 9 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 29 30 31      

 

ISO
ISO 9001

LAUREAT

Obsługa techniczna
ALFA TV

Korzystanie z serwisu oznacza zgodę na wykorzystywanie plików cookie, z których niektóre mogą być już zapisane w folderze przeglądarki. Nie pokazuj więcej tego powiadomienia
Archiwalna Strona